7 kwietnia 2007

Witam Was serdecznie,

nadal mam problemy z Outlook Expressem. Niektóre konta są odporne nawet na konto Orange, które i tak działa lepiej od onetowskiego. 2 razy poprosiłam Gysèle, by do jednej z koleżanek ze Szkoły Liderów wysłała więc maile ze swojego konta, w tym m.in. ten niedzielny, wysłany także do Was. Drugi był znacznie dłuższy. Śmiała się, że moje maile to powieści rzeki. Na razie jeszcze nie wiem, czy ten też będzie powieścią rzeką, ale mam Wam dużo do opowiedzenia.

Przepraszam tych, którym nie zdążyłam jeszcze odpowiedzieć prywatnie. Dzięki za wszystkie wiadomości.

Wczoraj Béatrice wreszcie dała nam kilka łyżeczek, a dziś jej mąż przywiózł odkurzacz z mnóstwem włosów na szczotce. Udało nam się ją przekonać, by był u nas, a ona go będzie brała w zależności od potrzeb.

Bez problemu dogadałam się z Chantal. Do Turczynek będę przychodziła raz w tygodniu.

W poniedziałek byłyśmy na wycieczce w Namur, stolicy Walonii. Miasto jest nazywane ślimakiem, ma nawet pomnik ślimaka, bo podobno mieszkańcy są bardzo flegmatyczni. Zwiedzanie zaczęłyśmy od małej fabryki czekolady Gallera. Wysłuchałyśmy ciekawych objaśnień, obejrzałyśmy kilka maszyn, zrobiłyśmy słodkie zakupy i delektowałyśmy się wliczonymi w cenę biletu (8 euro) pysznościami: zmielonym kakao, trzema pralinkami, gorącą czekoladą i dużym kawałkiem ciepłej brioszki z masłem. Palce lizać, polecam. Skusiłam się jeszcze na lody waniliowe. W czekoladkach Gallera jest mało cukru, są niskokaloryczne i podobno się po nich nie tyje. W każdym razie tak nas zapewniał szef. Jeśli utyję, będzie na niego. By zrzucić trochę kalorii i uspokoić sumienie, wspięłyśmy się na wzgórze, na którym znajduje się cytadela. Anca, jedna z Rumunek, uwielbia koty. Przechodząc obok jakiegoś domu, zobaczyła czarnego kota, który się jej spodobał. Właściciel powiedział, że może jej go dać. Jego żona dodała, że męża też możemy wziąć, w dodatku za darmo. Ostatecznie nie skorzystałyśmy z promocji i nie wzięłyśmy ani kota, ani męża. Zatrzymałyśmy się także obok katedry. Podeszłam z Ancą, by sprawdzić godziny otwarcia. Okazało się, że w poniedziałki jest zamknięta. Zapytałam przekazującego nam tę informację księdza, czy nie ma klucza. Odpowiedział, że ma, ale jedzie do seminarium. Umówiliśmy się na 16.00. Na wzgórzu przejechałam się z Rumunkami ciuchcią. Głośnik w naszym wagonie nie działał, ale na szczęście na moment się zatrzymała i zdążyłyśmy się przesiąść. Ze wzgórza schodziłyśmy inną drogą. W informacji powiedziano nam, że wytwórnię perfum można zwiedzać tylko w soboty o 15.30. Przechodziłyśmy obok, była otwarta, więc weszłyśmy dopytać. Okazało się, że w czasie świątecznej przerwy wizyty z przewodnikiem odbywają się codziennie. Facet się wkurzył, że informacja turystyczna odbiera mu klientów i zaraz miał tam dzwonić. Zaszalałam i kupiłam sobie perfumy. To są minusy posiadania karty bankowej. Obie z Vanessą chciałyśmy zostać na prezentacji, która zaczynała się za kilkanaście minut. Anca też miała ochotę, ale jedynie ona wiedziała, gdzie zadzwonić, by wywołać księdza. Z żalem poszłyśmy więc do katedry. Dobrze się jednak stało, nie żałuję. Starszy, niedosłyszący ksiądz z Kostaryki był bardzo sympatyczny. Powiedział, że pracuje i może nam poświęcić maksymalnie kwadrans. Ostatecznie spędził z nami pół godziny. Pokazał nam rzeźby, trochę opowiedział o katedrze, dał broszurki i obrazki. W drodze na dworzec wstąpiłyśmy do antykwariatu. Kupiłam książkę Marii Gevers, belgijskiej pisarki, o której pisałam pracę magisterską. Sprzedawca zna jej chrześniaczkę, która nazywa się tak samo jak ona. Mieszka w Namur. Stwierdził, że na pewno będzie chciała nawiązać ze mną kontakt. Jego koleżanka dała mi wizytówkę sklepu, bym wysłała jej moje dane, co zrobiłam następnego dnia. Napisałam również do brukselskiego Muzeum Literatury. Chciałam się dowiedzieć, czy można zwiedzać dom pisarki. Podano mi numer telefonu jej synowej, żony zmarłego przed kilku laty pisarza. Czasami zgadza się komuś pokazać dom. Po Świętach do niej zadzwonię. Życie jest zaskakujące i pełne niespodzianek.

W ostatni weekend kwietnia, w mieście oddalonym od Liège o ponad 100 km, będzie premiera sztuki pt. "Widzisz, co mówię?". Występują w niej profesjonalni aktorzy oraz osoby niewidome i niesłyszące. Recenzja jest bardzo ciekawa, muszę to zobaczyć. Na razie nie udało mi się zwerbować nikogo chętnego, ale muszę jakoś tam dotrzeć. Ostatecznie pojadę sama, poproszę tylko kogoś, by pomógł mi dotrzeć na dworzec. W belgijskich pociągach niepełnosprawni mogą korzystać z asysty; trzeba zgłosić gdzie się jedzie, wydelegowany pracownik dworca pomaga przy przesiadkach i towarzyszy do wyjścia z dworca. Asysta jest też w dużych sklepach. Wczoraj po raz pierwszy skorzystałam w Lidlu. Czasem trzeba długo czekać, w niektórych sklepach usługa dostępna jest tylko przed południem, ale to świetna sprawa i nieoceniona pomoc. Wracając do sztuki, zadzwoniłam do dyrektora wystawiającego ją stowarzyszenia (długo nie miałyśmy telefonu, lecz teraz możemy korzystać do woli, bo mamy abonament blabla, czyli przez całą dobę darmowe rozmowy z telefonami stacjonarnymi w całej Belgii). Będzie tłumaczona na język migowy. Nie wszyscy niesłyszący znają język migowy, więc zapytałam, czy będą napisy. Raczej nie, bo nie pomyśleli, ale postarają się coś wykombinować. Opowiedziałam mu o polskim Towarzystwie Pomocy Głuchoniewidomym. Filip chętnie nawiąże współpracę, współpracuje już z kilkoma krajami. Na razie nie są planowane występy w innych miejscowościach. Pracuję jednak w organizacji zrzeszającej stowarzyszenia, Vanessa w szkole dla niewidomych i niesłyszących (ja nieoficjalnie też), więc postaramy się zorganizować spektakl

w Liège. Filip koniecznie chce mnie poznać i obgadać szczegóły po przedstawieniu. Mam nadzieję, że nie zmieni zdania, jeszcze go o to dopytam, bo spektakl kończy się późno i nie będę miała czym wrócić. Nocne rozmowy mile więc widziane.

W Liège jest działające na rzecz niewidomych stowarzyszenie La Lumière -

Światło. Zadzwoniłam tam w sprawie chóru. Oczywiście zapytałam o brajlowskie teksty. Zdziwiona kobieta odpowiedziała, że przecież są w powiększonym druku. Zapytałam więc, jak uczą się niewidomi i dowiedziałam się, że na pamięć. Wyjaśniłam, że ja też się nauczę na pamięć, ale muszę mieć z czego. Wersji elektronicznej również nie można dostać. Nie mam pojęcia jak to możliwe w organizacji pomagającej niewidomym. Niedługo Nico nauczy mnie trasy, bo jest więcej ciekawych zajęć, więc na pewno wybiorę się przynajmniej raz na chór, sprawdzę czy są jacyś niewidomi i trochę tę panią powkurzam. W przyszłą sobotę jadę z tym stowarzyszeniem na całodzienną wycieczkę rowerową na tandemach. Natomiast 10 maja z Vanessą i Béatrice wybieramy się na ciekawą konferencję "Alternatywne metody komunikowania się". Będzie połączona z warsztatami.

Szefowa domu kultury, gdzie miałyśmy zajęcia z psychologiem na temat słuchania innych, dała mi numer instytucji przywożącej do domu obiady. Usługa jest przeznaczona dla osób starszych, chorujących, matek po porodzie i niepełnosprawnych. Ceny bardzo atrakcyjne, uzależnione od dochodów. Początkowo pracownik socjalny próbował mi wmówić, że nas to nie obejmuje, bo jest to tylko dla starszych. Udało mi się go jednak przekonać. Był na wywiadzie, zobaczył naszą chałupę i stawki żywieniowe dla europejskich wolontariuszy. Załapujemy się na najniższą stawkę, 3.50 za obiad. Od tego tygodnia czasami coś zamawiamy i korzystamy z okazji.

W pobliskim zamku jest wystawa rzeźb Rodina. Podoba mi się jego rzeźba Pocałunek i koniecznie chciałabym zobaczyć inne. Zadzwoniłam, przedstawiłam się jako osoba z działającego na rzecz niewidomych VIEWS-a, z apytałam o cenę, audioguidy (aparaty z słuchawkami; po wejściu do danego pomieszczenia lub zbliżeniu się do eksponatu trzeba nacisnąć odpowiedni przycisk i wysłuchać objaśnień) i możliwość dotykania. Audioguidy mają. Wszystko jest w gablotach. Nie otworzą, bo byłoby to niesprawiedliwe w stosunku do innych, którzy nie mogliby niczego dotykać. Do pracownicy zamku nie trafiały żadne argumenty. Gdyby się bała, że którejś rzeźbie urwę łeb, mogłabym przynajmniej dyskutować i próbować ją przekonać. Powiedziałam, że możemy przyjść wcześniej lub później. Nie zgodziła się. Nie wpadłam na to, by powiedzieć, że to, iż inni te rzeźby widzą, a ja nie, też nie jest sprawiedliwe. Sylvie, która przyśpieszyła instalację telefonu i internetu, też ma darmowe rozmowy telefoniczne. Obiecała, że regularnie będzie dzwonić do zamku w tej sprawie. Jest bardzo skuteczna, ma dar przekonywania, więc ufam, że dla świętego spokoju się zgodzą. Béatrice dała mi także numer Isabelle, przewodniczki, z którą zwiedzałyśmy Liège. Ma sporo kontaktów, znajomości i wpływów, więc powinno się tę sprawę udać załatwić. Na razie jej nie ma, ale po Świętach do niej zadzwonię.

Liège jest trudnym miastem do poruszania się z białą laską. Na chodnikach pełno słupów, motorów, stolików, na przejściach zaparkowane są samochody. Na drodze do kościoła jest mniej więcej sześćdziesięciocentymetrowy słupek, na poziomie którego przechodzę na drugą stronę. 2 tygodnie temu się pomyliłam, bo mi ten kościelny słupek zwinęli. Myślałam, że go przegapiłam, dopytałam, ale naprawdę go nie było. Na miejsce wrócił 2 dni później. Na wypadek ponownej kradzieży, opracowałam inną strategię, bez słupka. W pobliżu drzwi mojej głównej pracy, tej z Gysèle, jest sklep warzywny. Na chodniku zawsze jest wystawionych mnóstwo skrzynek. Drugiego dnia sprzedawca chyba zaspał, skrzynek nie było i w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że prawdopodobnie minęłam już drzwi. Ktoś szedł, więc zapytałam o numer. W naszej dzielnicy mieszka wielu imigrantów. Trafiłam na faceta o cudzoziemskim akcencie. Powiedział, że tu jest numer 1. Było to niemożliwe, ponieważ szukałam numeru 70, a tylko trochę się rozpędziłam. Przeszliśmy razem kawałek dalej, ale każdy budynek był dla niego numerem 1. Zorientowałam się, że zna tylko tę liczbę, wróciłam i jakoś się odnalazłam. Moja nauczycielka francuskiego ma psa. Obok jej drzwi przechodzę również idąc do szkoły. Pies szczeka tylko wtedy, gdy idę na francuski. Dzięki temu jeszcze nigdy się nie pomyliłam. Ciekawe skąd on wie, że w tym momencie mam iść na lekcję a nie do logopedy. Przy drzwiach wejściowych do naszego domu nazwa stowarzyszenia jest napisana brajlem. Dzięki temu żadna nie próbuje się włamać do sąsiadów. Poruszanie się utrudniają też śmieciowe dni. Każda ulica ma 1 dzień w tygodniu, w którym zbierane są śmieci. Przed drzwi wystawia się więc worki oraz inne graty. Plastik i puszki wyrzuca się do specjalnych niebieskich worków. Można je kupić tylko w nielicznych dużych sklepach. W Championie czekają na nie od trzech tygodni. Zbierałyśmy więc plastik, ale ileż można. W końcu wrzuciłyśmy go do ogólnych śmieci. Przedwczoraj mój szef był na dużych zakupach i wreszcie nam je kupił. Również przedwczoraj obdarowaliśmy się w pracy świątecznymi słodkościami. Od Gysèle, która przez 30 lat mieszkała w Kolumbii, dostałam także kolumbijskie korale. W środę była impreza dla dzieci. Zostało sporo jedzenia, które wykorzysta się przy innej okazji, ale rzeczy otwarte zostały rozdzielone. Od szefa dostałam więc jeszcze w prezencie pół butelki keczupu.

Tego samego dnia wieczorem poszłam do kościoła na wielkoczwartkowe uroczystości. Gdy zorientowałam się, że prawdopodobnie nie ma nikogo w pobliżu, przesiadłam się w inne miejsce. Było stosunkowo mało ludzi rozproszonych po całym kościele. W którymś momencie nie byłam pewna, czy należy wstać. Dotknęłam więc znajdującego się przede mną krzesła. Siedząca na nim pani natychmiast zerwała się na równe nogi. Ceremonie wielkoczwartkowe różnią się niestety od zwykłej mszy. Wiem na pewno, że co najmniej raz wstałam, a wszyscy siedzieli. Oczywiście odkryłam to po czasie. Wydaje mi się też, że gdy pod koniec wstałam, mimo że w kościołach belgijskich się nie klęka, inni tym razem chyba klęczeli. Czułam się niezręcznie i byłam bardzo skrępowana. Nie mogłam się już doczekać końca i wyjścia. Żałowałam, że obok nikt nie siedzi. Do tego kościoła chodzę w każdą niedzielę. Ludzie mniej więcej ci sami, znają mnie i wiedzą, że nie widzę. Kilka osób siedziało blisko, więc nie rozumiem, czemu nikt do mnie nie podszedł i nie powiedział, że robię coś nie tak. Pewnie się gapili, ale akurat tym się nie przejmuję. Od paru lat ten etap mam już za sobą. Jeśli ktoś się gapi, to jego problem, nie mój. Ktoś jednak mógł zareagować, bo chyba nikt nie chciałby być w podobnej sytuacji i wyskoczyć z czymś, jakby się urwał z choinki. Mimo że w Polsce uczestniczę w uroczystościach Wielkiego Tygodnia, postanowiłam, że do niedzieli daję sobie z kościołem spokój. Ostatecznie jednak się przełamałam. Kościół jest bardzo blisko, więc wczoraj poszłam na drogę krzyżową. Drzwi otworzył mi jakiś pan. Od razu zapytałam, czy mogę obok niego usiąść. Był zaskoczony, wytłułaczyłam mój problem, usiedliśmy razem i nareszcie wiedziałam co należy robić. Wieczorem to on mnie odnalazł.

Zauważyłam, że po moim poprzednim mailu, wiele osób miało pytania dotyczące belgijskich całusków. U mnie w pracy się całujemy, na zebraniach przedstawicieli różnych stowarzyszeń niestety też. Od wczoraj trzeba się także całować z ludźmi rozwożącymi obiady. Na szczęście nie trzeba się całować z kierowcą autobusu i z asystentką w sklepie. Ufam, że obejmuje to również asystę dworcową. Parę osób zapytało również, co najbardziej mnie tutaj denerwuje. Obecnie dwie rzeczy - brak drzwi między pokojami i konieczność przypominania jednej z koleżanek, że do porządnego odkurzenia czy umycia naczyń wzrok naprawdę nie jest potrzebny. Wystarczy dotknąć. Niedawno stwierdziła, że jestem gorsza od jej mamy. Nie mam fioła na punkcie porządków, ale nie lubię brudnej podłogi, niedokładnie wytartych parapetów i półek oraz niedomytych naczyń.

Mimo że czasami mam dość i byłabym w stanie nawet pieszo wrócić do Polski, nie żałuję, że zdecydowałam się na ten wyjazd. Po zakończeniu studiów zamierzałam zrobić doktorat. Na Uniwersytecie Śląskim powiedziano mi, że przez najbliższe 2 lata nie będzie to możliwe, bo kilku romanistów odchodzi na emeryturę. Zastanawiałam się czy to prawda, czy problem tkwi w tym, że nie widzę. Złożyłam papiery na podyplomowe studia z marketingu politycznego. Ostatecznie ich nie zaczęłam, bo kolidowały z pracą w szkole. Kilka miesięcy temu, w wyniku różnych okoliczności, nowych sytuacji i spotkanych osób, postanowiłam studiować logopedię. Dopiero wtedy przestałam się przejmować niezaczętym doktoratem. Udało mi się nawiązać kontakt z niewidomą logopedką, poznałam kolejnych pracujących w tym zawodzie ludzi, zrobiłam badania, obserwowałam kilka zajęć logopedycznych w szkole dla niewidomych w Dąbrowie Górniczej, odbyłam rzeczową rozmowę z szefem podyplomowych studiów logopedycznych, który początkowo nie był zachwycony moim pomysłem. W Liège niespodziewanie odkryłam szkołę, spotkałam otwartego dyrektora i życzliwe logopedki, dogadałam się z Chantal, zacieśniłam znajomość z Virginie, dostałam od niej informacje o sztuce, trafiłam na świetnego szefa stowarzyszenia, wezmę udział w ciekawej konferencji. Może uda mi się zorganizować spektakl w Liège. Wszystko mi sprzyja i, mimo trudności, czuję, że jestem na właściwej drodze.

Z okazji Świąt Wielkanocnych życzę Wam, byście odkryli, co jest dla Was ważne, sił w realizacji planów, wiary, nadziei, miłości, pokoju i błogosławieństwa Zmartwychwstałego.

Na koniec pytanie do Wolontariuszy. Czy Wam też wszyscy życzą Świąt spędzonych w rodzinnym gronie? Mnie prawie wszyscy.

Przesyłam belgijskie całuski i czekam na wiadomości.

Hania